Pomiędzy słodkimi ustami, spełnionymi marzeniami.
Chwila moment tworzone.
W tęsknocie uniesienia za ciepłem egzystencji
Z wymianą wspólnych konsekwencji, w bliskości koincydencji.
Posmakowań smaków płynów, ich mieszanek. Spędzając wspólnie poranek.
Wszystko to, w jednym splata się momencie, w ludzkim obłędzie.
Jak tama przerwana, pęka w kosmiczno ziemskim zamęcie.
Tak to teraz nazwałem, sporo ludzi napotkałem.
Zapoznałem człeka odklejonego, na wyższe przestrzenie zapatrzonego.
Gdzieś tam w swym świecie, tak zwanego, rycerza obłędnego.
Przemknęły gdzieś, po drodze obiecujące, piękne panie.
Na kolacje i śniadanie, do zabawy cielesnej, są dostępne, bezkreśnie.
Snują zawiłości w swej wyimaginowanej wspaniałości.
W oczekiwaniu na pęczek darmowych bananów.
Sponsorowanych, najlepiej wyprostowanych.
Odbijam od tego typu portów i brzegów.
Zawijam dawno na wyższym biegu,
W przedbiegu dalszych zdarzeń, wracam do realizacji swych marzeń.
Gdzieś serce z umysłem swoim zaplatam.
Wygajam rany starojątrzące z serca wyjmując kolejne ostrze.
Tam trochę kurzu zostało, w czeluściach doznań.
Bić nie dawało, świecić jaśniej i bardziej.
Smutek zwolna gaśnie i jest już wyraźniej.
Rozsądek podpowiada o ludzkich układach, pokazując, że szkoda czasu, jest tyle zadań.
Tyle pięknego jest do stworzenia, nie mają sensu puste wzniesienia, bez serca drgnienia.
Coś jak zwierzęce instynkty, nie po drodze mi z tym.
Szkoda mocy własnej, gdy komuś jest z tobą w życiu ciaśniej.
Dla mnie takie podejście, jest wielkim nieszczęściem.
Wygaśnięcia uczuć wyższych w człowieku.
Tak modne przecież na przełomie wieków.
Stwarza kaleków, bez uczuć, co chcą intensywnie czuć.
Opracowując przy tym swe plany.
Są tacy świetni i nieskalani.
Wyimaginowani, we własnej życiowej otchłani.
Zaliczam znajomość, bez stresu.
Dopisując ich do swego notesu.
Płynąc swym kursem obranym.
Realizując plany własne.
Ubieram ciuchy luźne, nie ciasne.
Bawiąc się życiem, należycie.
Odpuszczam, patrząc na ludzkość.
Na jej bezduszność, automatykę.
Ignorujących metafizykę,
Wiecznie w pośpiechu i zapętleniu.
Piszących brajlem, ślepym omackiem w gładzi poświacie.
Dotykiem czarnego aksamitu plastiku, idąc gdzieś w trakcie.
Wszystko skrolują bezładnie, bezwiednie, na czacie
mami ich wszystko, wyglądając prześlicznie, ładnie.
W oczach mknienia ich zapomnienia boskiego rdzenia.
Dzisiaj nic dla nich już nie ma do poczynienia.
Przemykam swym szlakiem, choć jestem na miejscu.
Gdzieś między światem kulkożelowodługopisowym, a brzegiem stwarzania,
całkiem już moim, innym i nowym, mam tutaj coś do dodania.
FrezoSław Zrytcki ©